KONIE

WPIS I

KONIE

Pierwszy wpis zupełnie się nie klei, jak nic co widzicie tutaj dookoła, łącznie z dziwnym tytułem w nagłówku, jakąś obskurną ścianą płaczu, ale to wszystko jest na swój sposób bardzo odświeżające. Niesie ulgę i radość. Palce wystukują na klawiaturze słowo po słowie. Ciężkie to zadanie, ale głowa już mi dziękuje, już oddycha. Ona odbiera to jako pierwszy krok w stronę poukładania myśli, tych wszystkich głupot mniejszych i większych. Jestem tu z nadzieją, że nie zabraknie mi tych głupot do końca świata.

Jedna z lekcji fortepianu na uczelni przynosiła mi nieustannie pasma kwadratowych dźwięków. Kwadratowość to dla mnie jedno z lepszych określeń swoistej klatki wykonawczej. Klatka, w której się zamykam (to bardzo ważne! najczęściej sprawką tego haniebnego czynu jestem JA sama), to niesprawność techniczna, która niekoniecznie wynika z nieumiejętności, braku odpowiednich ćwiczeń czy niewystarczającej ilości godzin włożonej w opanowanie tekstu, ale raczej z posiadania wewnętrznych zahamowań. Chcesz wykonać utwór, nawet bardzo, ale największą przeszkodą, jaką napotykasz, na drodze do muzykowania, odpowiedniej interpretacji, jesteś TY sam. Gdybyś wiedział Czytelniku jak fatalnie brzmiące były to nuty owego dnia. Złościłam się strasznie na siebie, a już zwłaszcza na swoje dłonie. Widziałam w nich nieporadne narzędzia, wadliwe konstrukcje, które niepotrzebnie wygrzebywałam na światło dzienne z czeluści mojego beztalencia (te pytanie wyświetlające się w głowie, nazbyt często, żebym o nim zapomniała, na każdym zakręcie myśli, jak najpopularniejsze hasło dzielnicy mojego umysłu "po co ja to właściwie robię skoro jestem aż tak beznadziejna?!"). Cała złość lokowała się w moich ramionach. Brakowało mi oddechu. Prawie płakałam. Spięta do granic możliwość próbowałam poprawiać. Próby te przynosiły rozczarowanie i ból. Nade wszystko jednak od głowy po opuszki palców czułam strach. Ja - marionetka - wyszłam po za ciało i szarpałam za własne sznurki, aż w końcu, ku największemu zdziwieniu, zawisłam nad klawiaturą i nie chciałam zagrać. Ot, bunt lalki. Totalny paraliż. Nie zagram, ani mi się waż mnie zmuszać! Za nic nie chciałam poczuć pustego klawisza, tak bardzo bałam się, że jeszcze ten jeden raz usłyszę to i wstanę, wyjdę, nie wrócę, albo co najgorsza - potwierdzi się mój zupełny brak. Brak czego? Może talentu, a może po prostu tych specjalnych predyspozycji, o których czasami śniłam, a które zawsze widziałam u innych muzyków. Ta niezwykła swoboda mówienia w muzyce, ten dar odpływania do złotych krain, przeżywania przygód pióra Tolkiena, ta błyskotliwość i oddech. Nie zwykłam myśleć o tym jak o talencie. Był to dla mnie skutek przebytej dotychczas drogi, konsekwencji w działaniu. Drogi, którą ja na pewnym etapie po prostu zaniedbałam, żeby nie powiedzieć - zignorowałam.
STRACH. Lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Pogrążałam się. Zdążyłam wyliczyć wszystkie swoje wady i porażki, by oprócz usztywnionych ramion, poczuć, że nie mam już władzy w rękach. Tkwiły umocowane do tułowia. Gyby ktoś wtedy podarował mi dar latania, ja uśmiechnęłabym się zakłopotona, podziękowała i powiedziała, że właściwie to zawsze bałam się spojrzeć na to wszystko z góry i nie będę latać, choć co noc latałam w snach! Nadarzyła się okazja i ją przepuściłam. Dlaczego?
STRACH. A ja po prostu chciałam raz a dobrze zagrać. Siedząc i modląc się o koniec lekcji profesor zapytał się mnie czy kiedykolwiek jeździłam konno? Było to pytanie tak wyrwane z kontekstu, że podniosłam na niego wzrok i przez moment zastanawiałam się czy abym się nie przesłyszała. Zdziwiona, na wpół oderwana od najczarniejszych myśli, odpowiedziałam, że nie miałam okazji. To, co mi powiedział, wywarło na mnie ogromne wrażenie i odnoszę to do wszystkich aspektów swojego życia. Nie mam nieskazitelnej pamięci, nie przywołam Ci Czytelniku dokładnych słów mojego profesora, ale parafrazując - usłyszałam od niego, że koń doskonale wyczuwa nasz lęk i jeśli chcemy nim kierować, by zawiózł nas do wyznaczonego celu, musimy być w pełni pewni tego, co robimy. PEWNOŚĆ. Odniósł to do fortepianu i zrozumiałam. Nie do końca chodzi tu o to jaka jestem jako człowiek, jako muzyk czy jaka mam być, jak się mam zmienić, bo doskonale wiadomo, że SŁABOŚĆ jest i będzie moim drugim imieniem (jak każdego z nas), a błędy to chleb powszedni. Chodzi o relację. Ja - mój instrument. Czy nie potraktowałam jego w sposób... instrumentalny? Czy nie wymagałam, by to on, niezależnie ode mnie, wykonał pracę, dotarł tam, gdzie ja nie zamierzałam, bo... bałam się? Czy właśnie ten STRACH nie jest jednocześnie BRAKIEM ZAUFANIA do siebie, tego co tworzymy, co nas łączy, z czym się wiążemy? Czy właśnie ten strach nie odbiera nam tego co jest największym sensem obcowania z muzyką - dążeniem do większego piękna?

Czy ten STRACH nie towarzyszy nam również w innych sytuacjach w życiu? Dlaczego boimy się DZIAŁAĆ? Dlaczego tak trudno nam ZAUFAĆ? Dlaczego tak trudno nam UWIERZYĆ?

Komentarze